wtorek, 26 czerwca 2012

PEWNOŚĆ




niewysłowiony zapach
kwitnącego zboża
czyste barwy maków i chabrów
miedza wydeptywana łapami naszego psa

a ja zgubiona wśród pól
szukam

i widzę

nic się nie zmienił nie postarzał
nie przesunął ani o centymetr
jest i był
znakiem bez desygnatu

wielki polny kamień
aksjomat bez systemu
uczy pewności siebie
i mnie

wracam

witają mnie na podwórku
dziewczęca brzoza i stary klon
u nich oczekuję zrozumienia

klon zna mnie od dzieciństwa
wie że szukam i nie wierzę
a brzoza przecież ma białą korę
i nie ma jeszcze zielonego pojęcia

o niczym


ijg





sobota, 16 czerwca 2012

Prawda estetyki





jadło i napoje na obrazach starych mistrzów
są bez smaku

rysunki najpiękniejszych kwiatów
nie pachną

nie czujemy pocałunków i dotyku
kochanków wielkich romansów

żaden artysta
nie zaśpiewa nam
najpiękniejszego wieczoru naszej młodości
nie zatańczy szczęścia w nas
nie dokomponuje śmierci w dziele naszego życia

sztuka jest obok
tylko życie jest prawdą

a jednak malarstwo poezja muzyka
są po to abyśmy uczyli się żyć
w zgodzie z estetyką

prawdy



ijg




niedziela, 10 czerwca 2012

ECHO





zawsze i wszędzie
odpowiem na twoje wołanie

nigdy i nigdzie
nie mogę zawołać ciebie samo

to nam obojgu odpowiada

ijg

środa, 6 czerwca 2012

monokultura gwiazd



wsiane w czarną ziemię nieba
stałe punkty czasu migocą
kiełkują nocą

ich ziarna są kwiatem i owocem
dojrzałe spadają na naszych oczach
w przepastny plon



ijg

sobota, 2 czerwca 2012

MUCHY





    W tamtych czasach wszystkie drzewa, rosnące wokół naszego domu, ulegały wieczorem ornitycznej metamorfozie za sprawą nieprzeliczonych rzesz szpaków, przelatujących po zmierzchającym niebie i zapadających nagle pomiędzy gałęzie i liście. Wtedy właśnie drzewa stawały się bardziej skrzydlate niż liściaste, a ich szum mienił się ptasim świegotem. 
Wolne od szpaczej okupacji  pozostawały dusze drzew, ponieważ odkładały się czarnymi cieniami na ziemi i wydłużały swoją ciemność w stronę nadchodzącej nocy. Nocą szpaki cichły, a cienie wracały na drzewa, gdzie rozwieszone wśród gałęzi mieszały się z liśćmi i ptakami.
  Rankiem wybiegaliśmy boso na podwórze i jak stado parskających źrebców galopowaliśmy pod drzewami, śmiejąc się z nawoływań ciotki i tratując cieniste dusze drzew, ułożone teraz po przeciwnej niż wieczorem stronie, a kurczące się coraz bardziej pod naszymi stopami, bo wstający dzień owijał je naokoło pni. Szpaki odlatywały na długo przed świtem, dlatego opuszczone przez nie drzewa szumiały aż do zmierzchu samymi tylko liśćmi.
  A wieczorami, kiedy już zasypialiśmy, rozłaziły się po ścianach jeszcze inne wielkie cienie o nie wytyczonych, ameboidalnych kształtach.  To ciotka, niosąc przed sobą zapaloną lampę naftową, wchodziła do izby i gderała o naszych brudnych nogach i czystej pościeli.
  Muchy brzęczały jakby jej do wtóru, ale tak naprawdę to nam do snu, bo były naszymi sprzymierzeńcami od wielu pokoleń. Dzięki nim przecież wyszła na jaw iluzoryczność transcendencji sufitu, niedosiężnego dla naszej penetracji obiektu, który one po prostu obsiadały tłumnie i profanowały, pstrząc miejsc w miejsc, podczas gdy nawet ciotka pomalowała go na biało tylko do połowy, ponieważ nie starczyło jej farby ani cierpliwości.
 Ukryci przed ciotką w zaspach pierzyn czuliśmy senność i ciepło, ogarniające nas po jej wyjściu z jeszcze większą mocą chyba dlatego, że wraz z ciotką znikały owe cienie, w swej istocie prawie już oniryczne, skoro ich formą był ruch, a materią – złagodniała i pierzchliwa ciemność.
  Ten stary dom śni nam się często. O zachodzie słońca w izbie bywało całkiem ciemno, tylko przez okno wpadał czerwony blask i takim samym ogniem świeciły drzwiczki od kuchni.
   Po chwili wchodziła ciotka i zapalała lampę naftową. Nikłe światło lampy zaćmiewało ogień i słońce, a w izbie robiło się jasno. Zaczynały brzęczeć rozespane muchy.
   Wtedy było jeszcze bardzo dużo much. Jak wszystkie domowe zwierzęta były one niby oswojone, a przecież ciągle na pół dzikie. Z pełnym zaufaniem chodziły nam po twarzach, po nogach, dłoniach, ale przy najmniejszym ruchu z naszej strony zrywały się natychmiast do lotu, najczęściej jednak bardzo krótkiego, bo lądowały kilka centymetrów dalej i to gdzie popadło – na nosie, oku, szyi, ustach. Tak drobnym manewrem sprawiać mogły wrażenie, że ich lęk przed naszą agresją był pozorowany, tymczasem naprawdę miały się czego bać !
   Byliśmy wtedy dziećmi i nawet nie z nienawiści, ale przede wszystkim z nudów, na przykład podczas deszczu, masowo tępiliśmy muchy. Łapało się kilkanaście much i ściskało mocno w garści. Wygrywał ten, komu po otwarciu dłoni pozostawały na niej same musze trupy.
  Można też było grać na ilość. Wówczas żywe muchy z rozmachem ciskało się do wiadra z wodą i przeliczało już pływające. Czasem nieumiejętny rzut był przyczyną przegranej. Jeśli jakaś mucha poderwała się nad powierzchnią wody i uciekła, to jej impresario odpadał z gry.
  Nie uznawaliśmy natomiast packi na muchy.
Teraz po wielu latach już jako dorośli ludzie spotykamy się często i wspominając tamte czasy rozmawiamy zawsze właśnie o muchach. I bywa, że komuś zakręci się łza w oku, ale nie wstydzimy się tego. Dzieciństwo ma swoje prawa, tak jak swoje prawa ma również wiek dojrzały. Naszemu dzieciństwu wesoło bzykały muchy, toteż jako dorośli możemy spokojnie wsłuchiwać się w słyszalny tylko dla nas bzyk wielotysięcznego chóru muszych dusz, albowiem mamy prawo sądzić i nawet wypowiedzieć nasze przekonanie pełnym głosem, chociażby nie był to głos epoki, że muchy te zginęły nienadaremnie.
   Jeśli chodzi o ciotkę, to mieszka ona obecnie w murowanym domu z elektrycznością, jest już starą kobietą, obcą dla nas i nieprzyjazną, a muchy truje muchozolem.
  My powzięliśmy jednak pewien plan.
Aby ocalić od zapomnienia nas samych, ciotkę i muchy, będziemy pisać opowiadania. Opowiadanie „Muchy” jest pierwsze, następne będą się ukazywać sukcesywnie. Dodajmy, że temat szpaków i drzew nie będzie w nich rozwijany, pojawią się natomiast inne bardzo ważne tematy.



ijg