niedziela, 18 marca 2012

NASZA ULICA




          Wystarczyło stanąć w rozkroku, zrobić skłon i spojrzeć przez rozstawione nogi, a nasza ulica, właśnie tak oglądana, wbrew rutynie codziennego potwierdzania własnej tożsamości całkowicie odmieniała swój wygląd. Mieliśmy na nią jeszcze inne sposoby. Można było uzbroić oko w kawałek kolorowego szkiełka z rozbitej butelki po piwie albo przyjąć podstępny i ekscentryczny punkt widzenia wchodząc na dach komórki, skąd widać było już znacznie więcej niż samą naszą ulicę. Ten prosty chwyt, pozbawiający ją przywileju pochłaniania całej naszej uwagi podczas obserwacji, sprawiał jednak, że ulica dziwaczała i stroniła od nas jeszcze długo po tym, jak zeskoczyliśmy z dachu. Natomiast bardzo często zdarzało się, że zawodziły wszystkie metody. Opluwanie parkanów, przeciągłe gwizdy na palcach, celowanie kamieniami w latarnie i inne równie wypróbowane zabiegi traciły nagle swą moc i w niczym nie mogły naruszyć beznadziejnie upartej, pewnej siebie niezmienności nawet zupełnie błahych konkretów naszej ulicy. Trwała ona wówczas po prostu, cicho i jednakowo, nieruchoma do tego stopnia, że w gołębnikach ani jedno skrzydło nie drgnęło do lotu. My w takich chwilach pozbawieni byliśmy mocy ulicznych kreatorów, ale w zamian za to, a może dzięki temu mogliśmy – już rozluźnieni, oparci o latarnie i parkany, z niedzielną pozycją rąk w kieszeni – bezpośrednio docierać do istoty naszej ulicy. To intuicyjne poznanie było w swej wielokrotności nagłe i krótkie, a możliwe przede wszystkim dlatego, że istota naszej ulicy w takich razach wychodziła niejako do wierzchu, czego oznaką było przejmowanie jej atrybutów (tzn. niezmienności, jednakowości, stabilności itd.) przez najdrobniejszy szczegół ulicy. Dość sobie lekceważąc sam akt poznania, interpretowaliśmy ów tajemniczy bezwład jako metafizyczny nieomal bunt ulicznej materii wobec naszych demiurgicznych poczynań i aby go przeczekać rozchodziliśmy się wtedy wcześniej niż zwykle do domów. Czasem przed rozstaniem, kończąc ostatniego papierosa, usiłowaliśmy jeszcze rozmawiać na temat istoty naszej ulicy, ale każda próba werbalizacji istotnych doznań streszczała się enigmatycznie w dwu słowach : nasza ulica, które pomimo jednoznacznej zdawałoby się konsytuacji znaczyły wszystko i nic, a wyartykułowane potęgowały niepotrzebnie naszą bezradność i zniechęcenie.
   Ale przecież bywało i tak, że nasza ulica odmieniała się samorzutnie. Tak było, gdy spadł pierwszy śnieg, gdy rozwożono węgiel albo gdy powiesił się stary Grzela, a my staliśmy na ulicy i oglądaliśmy jego trupa wiszącego w oknie. Z innych działań, przeprowadzanych bez naszego udziału, możemy jeszcze wymienić wysypywanie ulicy żółtym piachem na przyjście księdza proboszcza po kolędzie czy wywieszanie flag w święta państwowe.
   A jednak i nasze popisy kreacyjne,i własne inwencje ulicy,i na wpół świadome oddziaływanie obcych nam ludzi były tylko przemijającymi bez trwałych skutków perturbacjami, które nie wywoływały jakiejkolwiek zmiany w istocie naszej ulicy. Jej zwycięska niezmienność unieważniała każdą akcję, która pozornie, bo tylko powierzchownie i na krótko ulicę przekształcała. 
   I tak było.
   Aż nastąpiła katastrofa wielka i nieodwracalna. Jej początek wyglądał niegroźnie, a nawet zabawnie.
 Zaśmiewaliśmy się, oglądając w gazecie projekt nowego osiedla mieszkaniowego, które miało stanąć na terenie naszej dzielnicy. Otóż w tym projekcie nie uwzględniono naszej ulicy.
Nie było jej! Nie było jej na planie, tu, gdzie po raz pierwszy miałaby szansę wystąpić w postaci idealnego skrótu swej konkretności, co potwierdziłoby nareszcie, że jej istota ma charakter konkretnej trwałości, a konkretność naszej ulicy jest istotna w najbardziej nikłym swym przejawie. Niestety! Plan poprzecinany był wieloma znanymi ulicami, a naszą ulicę po prostu unicestwiono. Na jej miejscu pojawiła się fantazyjna konfiguracja dziesięciopiętrowych bloków, rozmieszczonych w poprzek, na ukos i wzdłuż nurtu naszej ulicy. Ten sposób dopiero okazał się efektywny. Nam już nic nie pozostało do roboty. Bez ćwiczeń gimnastycznych, bez kolorowych szkiełek, gwizdów, dachów, wisielców, śniegu, węgla i bez żółtego piachu doszczętnie została rozbita tożsamość naszej ulicy.
  W jej istotę nie chcieliśmy dłużej wierzyć, no bo jak można było mówić o istocie, skoro ulica jako taka, z wszelkimi jej przypadłościami przestawała być? Oglądana teraz z dobrą wiarą, gołym okiem i bez najmniejszej ekstrawagancji cała zdawała się drżeć i falować jak w rozgrzanym powietrzu. Żaden jej fragment ani na moment nie dawał się uchwycić wzrokiem, gdyż nieustannie rozpadał się i przemieniał. Naszą ulicę wysadzono z posad, zburzono jej fundamenty, zaprzeczono racji jej istnienia. To już nie była nasza ulica, to był kalejdoskop, w którym łączyły się, rozchodziły i znowu nakładały na siebie różne czasy i najróżniejsze jej wyglądy. Żółty piasek pojawiał się na dachu komórki, obwieszonej drżącymi  na wietrze flagami, trup Grzeli wisiał na rozbitej latarni, ulicę, odwróconą do góry nogami pokrywał, padający od dołu pierwszy śnieg, zielony jak butelka po piwie i mieszał się z węglem, a nad tym wszystkim rozlegały się przeraźliwe, chuligańskie gwizdy, które są wyrazem aprobaty i protestu jednocześnie, chociaż pozornie powodują tylko koliście monotonny lot stada nieruchomych gołębi.
   Tak oto wyemancypowana, zagęszczona w czasie i przestrzeni konkretność naszej ulicy rozsadzała jej istotę, co w ostateczności doprowadziłoby ulicę do absolutnej nicości, która, nawiasem mówiąc, byłaby zgodna z planem opublikowanym
w gazecie. Ale my postanowiliśmy szukać ocalenia. Trzeba zaznaczyć, że w tym momencie zaczyna się najbardziej nieprawdopodobna część opowiadania.
   A było tak.
Wobec totalnej metamorfizacji naszej ulicy byliśmy początkowo bezradni, a zresztą gwałtowność tego procesu wprawiała nas po prostu w zachwyt. Podświadomie jednak szukaliśmy jakiegoś punktu oparcia, jakiegoś stałego punktu, który nie uległ kaskadzie ulicznych przekształceń. Takim punktem, jak stwierdziliśmy – jedynym, okazał się Punkt Biblioteczny. W nim znaleźliśmy azylum. Bibliotekarką była młoda, szczupła dziewczyna o zamyślonym spojrzeniu. Jej drobna twarz tonęła w iście mickiewiczowskiej szopie włosów. Dziewczyna ta miała piękne imię, wzięte prosto z dramatu Słowackiego. Brzmiałoby ono na pewno pretensjonalnie, gdyby nosił je ktoś inny, ale nasza bibliotekarka nie mogła się nazywać inaczej, ponieważ już miała to imię. Nie musieliśmy jej wiele wyjaśniać. Natychmiast zrozumiała, że oczekujemy od niej rady i pomocy. Zaprosiła nas do wnętrza biblioteki, gdzie po raz pierwszy usiedliśmy przy maleńkich stoliczkach. W zupełnej ciszy słuchaliśmy bibliotekarki. Mówiła długo. O Auerbachu, Bachtinie, Eichenbaumie, Husserlu, Heideggerze, Ingardenie, Jakobsonie, Łotmanie, Sartrze, Żdanowie i wielu, wielu innych. Oprócz Ingardena wymieniła jeszcze kilka nazwisk polskich badaczy literatury. Ten teoretyczny wstęp był konieczny, abyśmy zaakceptowali i zrealizowali sposób na ocalenie, jaki nam zaproponowała. I tak powstało opowiadanie „Nasza ulica”, które jest formą istnienia naszej ulicy. My, tak jak i ona, aby przetrwać, musieliśmy zmienić naszą ontologię. Wpisani w opowiadanie jako jego nadawcy i zarazem immanentni odbiorcy gwarantowaliśmy samoistność jego bytu, co było równoznaczne z niezawisłością istnienia naszej ulicy. Cel został osiągnięty.
 Dokładniej można to zreferować tak :

          My w każdym swoim ruchu i słowie byliśmy zdeterminowani fabułą i narracją opowiadania, a więc zmuszeni przez to do drążenia istoty naszej ulicy, czyli opowiadania. Szybko zidentyfikowaliśmy się jako jej mieszkańcy, odpowiednio – jego narrator i adresat, ale wtedy istota naszej ulicy, tzn. opowiadanie okazało się iluzją uzależnioną całkowicie od nas, którzy ją tworzyliśmy i odbieraliśmy, a był to jeden i ten sam akt. Jednakże akt ten powoływał do istnienia i określał również nas, a zarazem stawiał w opozycji do czytelników transcendentnych, gdyż w przeciwieństwie do nich bylibyśmy w stanie dotrzeć do istoty naszej ulicy, jak to wynikało z fabuły opowiadania, nawet i wtedy, gdybyśmy – i my, i ona – znaleźli się znowu poza sferą literatury. Przebywanie natomiast w tej sferze pozwalało nam docierać do sedna opowiadania, też nie w pełni uchwytnego dla odbiorców zewnętrznych. Czytelnik realny, projektując bezwiednie na nas własną realność, gotów planować nasze dalsze losy i pomyśli na przykład, że wyprowadziliśmy się z naszej ulicy do nowych mieszkań, które przydzielił nam kwaterunek. Jeśli taka myśl go nawiedzi, niech kontynuuje czytanie naszego opowiadania, chcąc zbliżyć się do istoty naszej ulicy. Kontynuować znaczy wrócić do początku opowiadania, bo dalszy ciąg znajduje się właśnie tam. Dalszym ciągiem rządzi perseweracja, dlatego po końcu następuje początek, a po nim koniec i tak dalej. Nie można zatem mówić ani o absolutnym początku, ani o absolutnym końcu, albowiem wystarczy stanąć w rozkroku, zrobić skłon i spojrzeć przez rozstawione nogi, a nasze opowiadanie, właśnie tak oglądane, wbrew temu, że na piśmie potwierdza swą tożsamość, całkowicie odmieni swój wygląd.
   Są oczywiście jeszcze inne sposoby.

ijg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz