Wystarczyło
stanąć w rozkroku, zrobić skłon i spojrzeć przez rozstawione nogi, a nasza
ulica, właśnie tak oglądana, wbrew rutynie codziennego potwierdzania własnej
tożsamości całkowicie odmieniała swój wygląd. Mieliśmy na nią jeszcze inne
sposoby. Można było uzbroić oko w kawałek kolorowego szkiełka z rozbitej
butelki po piwie albo przyjąć podstępny i ekscentryczny punkt widzenia wchodząc
na dach komórki, skąd widać było już znacznie więcej niż samą naszą ulicę. Ten
prosty chwyt, pozbawiający ją przywileju pochłaniania całej naszej uwagi
podczas obserwacji, sprawiał jednak, że ulica dziwaczała i stroniła od nas
jeszcze długo po tym, jak zeskoczyliśmy z dachu. Natomiast bardzo często
zdarzało się, że zawodziły wszystkie metody. Opluwanie parkanów, przeciągłe
gwizdy na palcach, celowanie kamieniami w latarnie i inne równie wypróbowane
zabiegi traciły nagle swą moc i w niczym nie mogły naruszyć beznadziejnie
upartej, pewnej siebie niezmienności nawet zupełnie błahych konkretów naszej
ulicy. Trwała ona wówczas po prostu, cicho i jednakowo, nieruchoma do tego
stopnia, że w gołębnikach ani jedno skrzydło nie drgnęło do lotu. My w takich
chwilach pozbawieni byliśmy mocy ulicznych kreatorów, ale w zamian za to, a
może dzięki temu mogliśmy – już rozluźnieni, oparci o latarnie i parkany, z
niedzielną pozycją rąk w kieszeni – bezpośrednio docierać do istoty naszej
ulicy. To intuicyjne poznanie było w swej wielokrotności nagłe i krótkie, a
możliwe przede wszystkim dlatego, że istota naszej ulicy w takich razach
wychodziła niejako do wierzchu, czego oznaką było przejmowanie jej atrybutów (tzn.
niezmienności, jednakowości, stabilności itd.) przez najdrobniejszy szczegół
ulicy. Dość sobie lekceważąc sam akt poznania, interpretowaliśmy ów tajemniczy
bezwład jako metafizyczny nieomal bunt ulicznej materii wobec naszych
demiurgicznych poczynań i aby go przeczekać rozchodziliśmy się wtedy wcześniej
niż zwykle do domów. Czasem przed rozstaniem, kończąc ostatniego papierosa,
usiłowaliśmy jeszcze rozmawiać na temat istoty naszej ulicy, ale każda próba
werbalizacji istotnych doznań streszczała się enigmatycznie w dwu słowach : nasza ulica, które pomimo jednoznacznej
zdawałoby się konsytuacji znaczyły wszystko i nic, a wyartykułowane potęgowały
niepotrzebnie naszą bezradność i zniechęcenie.
Ale przecież bywało i tak, że nasza ulica
odmieniała się samorzutnie. Tak było, gdy spadł pierwszy śnieg, gdy rozwożono
węgiel albo gdy powiesił się stary Grzela, a my staliśmy na ulicy i oglądaliśmy
jego trupa wiszącego w oknie. Z innych działań, przeprowadzanych bez naszego
udziału, możemy jeszcze wymienić wysypywanie ulicy żółtym piachem na przyjście
księdza proboszcza po kolędzie czy wywieszanie flag w święta państwowe.
A jednak i nasze popisy kreacyjne,i własne
inwencje ulicy,i na wpół
świadome oddziaływanie obcych nam ludzi były tylko przemijającymi bez trwałych
skutków perturbacjami, które nie wywoływały jakiejkolwiek zmiany w istocie
naszej ulicy. Jej zwycięska niezmienność unieważniała każdą akcję, która
pozornie, bo tylko powierzchownie i na krótko ulicę przekształcała.
I tak było.
I tak było.
Aż nastąpiła katastrofa wielka i
nieodwracalna. Jej początek wyglądał niegroźnie, a nawet zabawnie.
Zaśmiewaliśmy się, oglądając w gazecie projekt
nowego osiedla mieszkaniowego, które miało stanąć na terenie naszej dzielnicy.
Otóż w tym projekcie nie uwzględniono naszej ulicy.
Nie było jej!
Nie było jej na planie, tu, gdzie po raz pierwszy miałaby szansę wystąpić w
postaci idealnego skrótu swej konkretności, co potwierdziłoby nareszcie, że jej
istota ma charakter konkretnej trwałości, a konkretność naszej ulicy jest
istotna w najbardziej nikłym swym przejawie. Niestety! Plan poprzecinany był
wieloma znanymi ulicami, a naszą ulicę po prostu unicestwiono. Na jej miejscu
pojawiła się fantazyjna konfiguracja dziesięciopiętrowych bloków,
rozmieszczonych w poprzek, na ukos i wzdłuż nurtu naszej ulicy. Ten sposób
dopiero okazał się efektywny. Nam już nic nie pozostało do roboty. Bez ćwiczeń
gimnastycznych, bez kolorowych szkiełek, gwizdów, dachów, wisielców, śniegu,
węgla i bez żółtego piachu doszczętnie została rozbita tożsamość naszej ulicy.
W jej istotę nie chcieliśmy dłużej wierzyć,
no bo jak można było mówić o istocie, skoro ulica jako taka, z wszelkimi jej
przypadłościami przestawała być? Oglądana teraz z dobrą wiarą, gołym okiem i
bez najmniejszej ekstrawagancji cała zdawała się drżeć i falować jak w
rozgrzanym powietrzu. Żaden jej fragment ani na moment nie dawał się uchwycić
wzrokiem, gdyż nieustannie rozpadał się i przemieniał. Naszą ulicę wysadzono z
posad, zburzono jej fundamenty, zaprzeczono racji jej istnienia. To już nie
była nasza ulica, to był kalejdoskop, w którym łączyły się, rozchodziły i znowu
nakładały na siebie różne czasy i najróżniejsze jej wyglądy. Żółty piasek
pojawiał się na dachu komórki, obwieszonej drżącymi na wietrze flagami, trup Grzeli wisiał na rozbitej
latarni, ulicę, odwróconą do góry nogami pokrywał, padający od dołu pierwszy
śnieg, zielony jak butelka po piwie i mieszał się z węglem, a nad tym wszystkim
rozlegały się przeraźliwe, chuligańskie gwizdy, które są wyrazem aprobaty i
protestu jednocześnie, chociaż pozornie powodują tylko koliście monotonny lot
stada nieruchomych gołębi.
Tak oto wyemancypowana, zagęszczona w czasie
i przestrzeni konkretność naszej ulicy rozsadzała jej istotę, co w ostateczności doprowadziłoby ulicę do absolutnej nicości, która, nawiasem
mówiąc, byłaby zgodna z planem opublikowanym
w gazecie.
Ale my postanowiliśmy szukać ocalenia. Trzeba zaznaczyć, że w tym momencie
zaczyna się najbardziej nieprawdopodobna część opowiadania.
A było tak.
Wobec
totalnej metamorfizacji naszej ulicy byliśmy początkowo bezradni, a zresztą
gwałtowność tego procesu wprawiała nas po prostu w zachwyt. Podświadomie jednak
szukaliśmy jakiegoś punktu oparcia, jakiegoś stałego punktu, który nie uległ
kaskadzie ulicznych przekształceń. Takim punktem, jak stwierdziliśmy – jedynym,
okazał się Punkt Biblioteczny. W nim znaleźliśmy azylum. Bibliotekarką była
młoda, szczupła dziewczyna o zamyślonym spojrzeniu. Jej drobna twarz tonęła w
iście mickiewiczowskiej szopie włosów. Dziewczyna ta miała piękne imię, wzięte
prosto z dramatu Słowackiego. Brzmiałoby ono na pewno pretensjonalnie, gdyby
nosił je ktoś inny, ale nasza bibliotekarka nie mogła się nazywać inaczej,
ponieważ już miała to imię. Nie musieliśmy jej wiele wyjaśniać. Natychmiast
zrozumiała, że oczekujemy od niej rady i pomocy. Zaprosiła nas do wnętrza
biblioteki, gdzie po raz pierwszy usiedliśmy przy maleńkich stoliczkach. W
zupełnej ciszy słuchaliśmy bibliotekarki. Mówiła długo. O Auerbachu, Bachtinie,
Eichenbaumie, Husserlu, Heideggerze, Ingardenie, Jakobsonie, Łotmanie, Sartrze, Żdanowie i wielu, wielu innych. Oprócz Ingardena wymieniła jeszcze kilka
nazwisk polskich badaczy literatury. Ten teoretyczny wstęp był konieczny,
abyśmy zaakceptowali i zrealizowali sposób na ocalenie, jaki nam zaproponowała.
I tak powstało opowiadanie „Nasza ulica”, które jest formą istnienia naszej
ulicy. My, tak jak i ona, aby przetrwać, musieliśmy zmienić naszą ontologię.
Wpisani w opowiadanie jako jego nadawcy i zarazem immanentni odbiorcy
gwarantowaliśmy samoistność jego bytu, co było równoznaczne z niezawisłością
istnienia naszej ulicy. Cel został osiągnięty.
Dokładniej można to zreferować tak :
My w każdym swoim ruchu i słowie byliśmy zdeterminowani
fabułą i narracją opowiadania, a więc zmuszeni przez to do drążenia istoty
naszej ulicy, czyli opowiadania. Szybko zidentyfikowaliśmy się jako jej
mieszkańcy, odpowiednio – jego narrator i adresat, ale wtedy istota naszej
ulicy, tzn. opowiadanie okazało się iluzją uzależnioną całkowicie od nas,
którzy ją tworzyliśmy i odbieraliśmy, a był to jeden i ten sam akt. Jednakże
akt ten powoływał do istnienia i określał również nas, a zarazem stawiał w
opozycji do czytelników transcendentnych, gdyż w przeciwieństwie do nich
bylibyśmy w stanie dotrzeć do istoty naszej ulicy, jak to wynikało z fabuły
opowiadania, nawet i wtedy, gdybyśmy – i my, i ona – znaleźli się znowu poza
sferą literatury. Przebywanie natomiast w tej sferze pozwalało nam docierać do
sedna opowiadania, też nie w pełni uchwytnego dla odbiorców zewnętrznych. Czytelnik
realny, projektując bezwiednie na nas własną realność, gotów planować nasze
dalsze losy i pomyśli na przykład, że wyprowadziliśmy się z naszej ulicy do
nowych mieszkań, które przydzielił nam kwaterunek. Jeśli taka myśl go nawiedzi,
niech kontynuuje czytanie naszego opowiadania, chcąc zbliżyć się do istoty
naszej ulicy. Kontynuować znaczy wrócić do początku opowiadania, bo dalszy ciąg
znajduje się właśnie tam. Dalszym ciągiem rządzi perseweracja, dlatego po końcu
następuje początek, a po nim koniec i tak dalej. Nie można zatem mówić ani o
absolutnym początku, ani o absolutnym końcu, albowiem wystarczy stanąć w
rozkroku, zrobić skłon i spojrzeć przez rozstawione nogi, a nasze opowiadanie,
właśnie tak oglądane, wbrew temu, że na piśmie potwierdza swą tożsamość,
całkowicie odmieni swój wygląd.
Są oczywiście jeszcze inne sposoby.
ijg
ijg
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz